Quantcast
Channel: To miejsce na mapie
Viewing all 152 articles
Browse latest View live

Wystawa Bodies Revealed

$
0
0
Do 30 czerwca, w Warszawie, można obejrzeć hmm... ciekawą? kontrowersyjną? wystawę

Bodies Revealed.


Bodies Revealed warszawa
Bodies Revealed

Ciekawą, ponieważ dokładnie można przyjrzeć się w jaki sposób zbudowane jest ciało ludzkie. Bardzo dokładnie. Bardzo, bardzo dokładnie.
Kontrowersyjną? Ponieważ wszystkie "eksponaty" kiedyś nie były eksponatami.
Serio.
Wszyscy "dawcy"(?) wyrazili zgodę na to, aby po śmierci przyczynić się do rozwoju nauki (pozdrowienia dla studentów medycyny), a ich ciała zostały poddane specjalnej "obróbce".
Cytat ze strony wystawy:
Wykwalifikowani i doświadczeni anatomowie najpierw pokrywają każdy eksponat środkami chemicznymi, które hamują dalszy rozkład. Następnie dokładnie go analizują, aby podkreślić określony narząd lub układ. Potem z eksponatów usuwa się wodę i zastępuje ją acetonem. Poprzez umieszczenie eksponatu w ciekłej mieszaninie silikonowej, znanej jako polimer, a następnie zamknięcie w komorze próżniowej wytwarza się gaz. Aceton w postaci gazowej na poziomie komórkowym zostaje zastąpiony polimerem. Polimer silikonowy twardnieje, czego wynikiem jest suchy, bezzapachowy, dobrze zachowany eksponat, który nie zawiera żadnych trujących substancji chemicznych.
Bodies Revealed z całą pewnością odkrywa, to co jest niewidoczne dla przeciętnego śmiertelnika. Chyba, że jest się chirurgiem albo koronerem.

Co na wystawie?

Cała wystawa podzielona jest na kilka galerii, gdzie każda z nich dokładnie opisuje układy znajdujące się w organizmie człowieka: kostny, nerwowy, mięśniowy, oddechowy, rozrodczy, pokarmowy itd.
Jest nawet galeryjka przedstawiająca rozwój płodowy człowieka w bodajże 18, 19, 28 i 29 tygodniu ciąży.
Niektóre eksponaty płuc, nerek, wątroby czy mózgu, przedstawiają zmiany chorobowe, jak - po kolei - nowotwory, marskość czy krwiaki.

źródło

Ogólne wrażenie Bodies Revealed:

1. Cała wystawa umieszczona jest w Instytucie Chemii Przemysłowej, Hala 3, na jednym pietrze. Eksponatów jest sporo (nie liczyłam ;) ), aby wszystko spokojnie obejrzeć, potrzeba około 1 godziny. Oczywiście pod warunkiem, że nie ma tłumów i można spokojnie pochodzić. Oprócz nas, była jeszcze niewielka grupka studentów. (środek tygodnia)

2. Wejście na wystawę jest drogie. Bardzo drogie. Nawet nie wiem, czy nie ciut za drogie. Chociaż z drugiej strony, wiedząc, że nie prędko (jeśli w ogóle) będzie miało się obejrzeć przebieg ślinianek czy ścięgien z bliska, siatkę naczyń krwionośnych w ręku czy przyjrzeć się krwiakowi podpajęczynówkowemu - chyba warto odżałować te 50 zł (cały cennik na stronie wystawy). Czy drugi raz bym poszła? Nie za 50zł, tym bardziej, że mam wrażenie, iż warszawska wystawa została nieco okrojona.

3. Na terenie wystawy nie wolno robić zdjęć (nawet z ukrycia jest ciężko), wszystko, nawet torebkę, należy zostawić w szatni. Szkoda. Tłumaczą, że to przez szacunek dla eksponatów. I pilnują tego. Tak więc, wszystkie zdjęcia pochodzą z różnych stron - źródła podane pod zdjęciami.

źródło



Tarta z rabarbarem i miodem

$
0
0
Garnki w dłoń! - Skocz prosto do przepisu

tarta przepis tarta z rabarbarem
 Podobno jakiś czas temu zaczął się sezon na rabarbar. Podobno, bo jakoś nigdy się tym bardzo nie interesowałam, do czasu, aż wpadłam na pomysł, który ostatnio staram się uskutecznić, a który polega na próbowaniu tego, co nigdy nie było przeze mnie próbowane.
Do grona wielu rzeczy nigdy wcześniej przeze mnie nie próbowanych, jeszcze niedawno, można było zaliczyć rabarbar.
A że co nas nie zabije, to nas wzmocni, postanowiłam wziąć go w swoje ręce i poddać go jakiejś obróbce.



Rabarbar - źródłem tylko witamin?


rabarbar wartości odżywcze
Panu memu mężowi rabarbar kojarzy się z niczym innym, jak maczaniem zielonych, niekoniecznie dokładnie obranych łodyg w cukrze i pochłanianiem go na surowo. Mi kojarzył się z chwastem.
O tyle, o ile rabarbar odpowiednio przyrządzony (upieczony, ugotowany, uduszony) jest cennym źródłem m.in. witamin (A, C i E), kwasu foliowego, wapnia, magnezu, potasu, fosforu, to ten surowy zawiera szkodliwe kwasy szczawiowe (dużo więcej niż szczaw). Przez to, że w połączeniu z jonami wapnia tworzy trudno rozpuszczalny szczawian wapnia, nadmierne spożywanie produktów zawierających szczawiany (wspomniany rabarbar), może prowadzić do osadzania się kamieni w nerkach. Podczas obróbki cieplnej (tak chodzi o gotowanie :D ), kwasy szczawiowe, w dużej części ulegają rozkładowi. Ciekawe ;]


Krucha tarta z rabarbarem i miodem


Na ciasto:
ok.* 250 g mąki - może być więcej, jak ktoś lubi "kruszonkę" ;)
ok.* 20 g cukru trzcinowego
ok.* 150 g pokrojonego w kostkę masła
1-2 łyżki wody (opcjonalnie)
* około, bo w życiu nie wyszło mi nic z dokładnych proporcji.

Na farsz:
5 łodyg* rabarbaru
5 łyżek* płynnego miodu
3 łyżki* cukru trzcinowego - opcja, dla tych co wolą na b. słodko.
sok z połówki cytryny
* jak wyżej

Wykonanie musi być proste, bo nie chciałoby mi się tyle siedzieć przy garach.

przepis na kruchą tartę z rabarbarem i miodem

1. Do mąki dodać cukier oraz pokrojone masło. Ciasto zagnieść. Jeśli będzie zbyt kruche można dodać trochę wody.
2. Owinąć w folię spożywczą. Z braku laku może być torebka śniadaniowa. I wsadzić do lodówki na 30 minut. Albo aż ciasto zmarznie.
3. W tak zwanym międzyczasie można obrać rabarbar (o ile rabarbar się obiera :P - chodzi o zdjęcie włókien), pokroić go na cząstki, dodając miód i cytrynę (i ewentualnie niewielką ilość cukru) zostawić w misce - niech czeka na lepsze czasy.

wiosenny rabarbar
gdzieś zginęło mi zdjęcie rabarbaru z miodem :/
2 plastry i jakieś 20 minut później:
4. Przypomnieć sobie o cieście w lodówce.
5. Ciasto rozwałkować i wyłożyć na formę do tarty.
6. Rozłożone ciasto w formie podziabać widelcem, aby się dobrze upiekło. Podobno w tym kroku można wysypać fasolę, aby obciążyła ciasto - nigdy nie kupiłam fasoli.
6,5. Przypomnieć sobie, że część ciasta trzeba zostawić, aby wyłożyć je później na wierzch.
6 i 3/4. Wyjąc ciasto z formy. Powtórzyć kroki 5 i 6, uprzednio zostawiając część ciasta na wierzch.
7. Zapiec przez chwilę*.
* Chwilę, to znaczy tyle, aby lekko się zarumieniło.
8. Przypomnieć sobie o rabarbarze w miodzie.
9. Wylać wszystko na tartę.
10. Zetrzeć na tarce z grubymi oczkami resztę ciasta i wysypać na wierzch wszystkiego.
11. Piec aż będzie gotowe - nie umiem podać konkretnego czasu, będzie czuć, jak będzie za późno. ;) Ale nie więcej niż ze 20 minut.
przepis na tartę z rabarbarem i miodem


Pomimo moich nie-zdolności kulinarnych, tarta wychodzi zaskakująco dobra, (o ile ktoś lubi miód). Pomimo którego rabarbar nie traci swojej kwaskowatości. Ciasto najlepsze jest kilka godzin po upieczeniu, gdy wszystkie składniki zdążą się przegryźć ze sobą.
Sama pofatygowałam się jeszcze i na wierzchu posypałam rozdrobnionymi orzechami laskowymi (i nie, nie dla tego, że dodałam zbyt mało mąki i nie starczyło mi na "kruszonkę" :P )
tarta z rabarbarem i miodem

K.

Zdrowe Zakupy

$
0
0
Było o przydatnej liście zakupów.
Teraz o tym, co, gdy w taką listę zakupów jesteśmy zaopatrzeni.
No właśnie, co?
Mamy listę, wiemy co, i gdzie, i za ile. Ale co w momencie, gdy na półce mamy 10 rodzajów majonezów, 17 keczupów i przynajmniej 23 jogurty naturalne różnych producentów?
No właśnie.
Ja w takiej sytuacji kieruję się składem produktu, bo chcąc-nie chcąc, jakieś kryterium wyboru muszę przyjąć. Choć podobno moje pejsy ciągną się aż spod Giewontu, ja uważam (skromnie), że po prostu staram się wyszukać optymalny stosunek ceny do jakości. ;)
Problem w tym (Lubego, bo ja mogę powgapiać się w etykiety nawet przez pół dnia, on - już trochę mniej), że nie mam na pamięć wykutych wszystkich nazw  konserwantów i sztucznych dodatków, które znajdujemy w żywności. A nawet jeśli bym miała, to sprytni producenci w równie sprytny sposób, najczęściej pod postacią tajemniczo (i groźnie?) wyglądających E-kodów, skutecznie uniemożliwiają zwykłemu szarakowi rozszyfrowanie haseł.
I w końcu, jakaś mądra głowa, wpadła na pomysł wypuszczenia do Sklepu Googla, polskiej aplikacji, która ma pomóc w rozszyfrowaniu E-składników. Aplikacja ta to Zdrowe Zakupy.


Działanie

Działanie jest proste: po uruchomieniu programu, mamy do wyboru opcje:
scan - skanowanie pojedynczego produktu (kodu kreskowego)
multiscan - skanowanie kilku produktów
W zakładce "popularne E-składniki", znajduje się spis wraz z opisem najbardziej rozpowszechnionych dodatków do żywności. Tych sztucznych, ale i naturalnych.
Skanowanie produktów następuję aparatem.

 Aparat (przynajmniej mój) łapie kod bardzo szybko. Po zeskanowaniu produktu, wyświetla się informacja o składzie.

A także nazwa produktu :)
Dodatki do żywności oznaczone są kolorowymi buźkami: te szkodliwe dla zdrowia - na czerwono, podejrzane - na żółto oraz przyjazne - na zielono.


Z powodu tego, że aplikacja jest stosunkowo nowa, nie wszystkie produkty dostępne w sklepach są zapisane w bazie, ale kto ma chwilę wolnego czasu i odrobinę chęci, z pozycji telefonu, w niecałą minutę może dodać nowy produkt do bazy.


Za i sprzeciwy Zdrowych Zakupów

Na tak:
- aplikacja jest intuicyjna w obsłudze
- nie zajmuje wiele pamięci w telefonie
- nie wpiernicza baterii
- produkty do bazy można dodawać z pozycji telefonu
- aparat fotograficzny bardzo szybko "łapie" kod kreskowy
- dane przedstawione są w sposób czytelny
- dobrze opisane E-składniki
- multiskanowanie

Na nie:
- nadal mało produktów w bazie
- wymagany dostęp do Internetu
- aplikacja jest niedostępna na ajfony 
- zdecydowanie wydłużony czas zakupów ;)

K.

Wrota Chałubińskiego czyli wróg u bram

$
0
0
Sezon wyjazdów górskich zbliża się nieubłaganie. (hurra!) Należałoby więc zacząć obmyślać plan górskich wędrówek. Jako że w Tatrach byłam już prawie wszędzie, przekornie zaczęłam się zastanawiać, gdzie na pewno nie chciałabym się wybrać ponownie. I pomimo całej mej nienawiści do Gejwontu w okolicach wczesnego i późnego popołudnia, asfaltu nad Morskim Okiem oraz Doliny Jaworzynki, która przejadła mi się po stokroć (w myślach jestem w stanie odtworzyć całą drogę. Krok po kroku, kamień po kamieniu, kwiatek po kwiatku), to jest jedno miejsce, w które, ze smutkiem muszę przyznać, nie prędko się wybiorę, jeśli w ogóle. Mowa o Wrotach Chałubińkiego, o które zahaczyłam już jakiś czas temu w Wysokich Tatrach.

szlak na wrota chałubińskiego

Trasa na Wrota Chałubińskiego

Wyjście rozpoczęłam od schroniska w Morskim Oku, i początkowo wcale nie miałam zamiaru odbijać ze szpiglasowej ceprostrady w lewo na czerwony szlak.
szlak na wrota chałubińskiego, dolina za mnichem
Luby tym bardziej. Bronił się jak lew.
Nieskutecznie.
To znaczy, bardziej skutecznie okazały się łzy w oczach i foch.
W każdym razie, wystawiając argumenty "bo to tylko 45 minut [optymistycznie, ale nie musiał o tym wiedzieć]", "bo tam NIE BYLIŚMY", "kupię Ci coś jak wrócimy" aka "jutro nigdzie już nie pójdziemy" - nie miał szans pod obstrzałem.

Szlak zapowiadał się fajnie: nigdy wcześniej nie widziałam Mnicha z tak bliska i od tej (innej) strony, krajobraz zupełnie inny, od tego otaczającego nas chwilę wcześniej - z traw wdepnęliśmy w kamienie.
Mnich i Dolina za Mnichem
Mnich
W tym miejscu - Dolinie za Mnichem straciliśmy z życia jakieś 40 minut czając się na kozice. Kozice m.in. z wycieczki na Wrota, można zobaczyć tu.
kozice w dolinie za mnichem
Kozice w Dolinie za Mnichem
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że w planach było jeszcze wejście na Szpiglas, zejście do Doliny Pięciu Stawów, i stamtąd przez Dolinę Roztoki, z powrotem na Palenicę. Lekko licząc - jeszcze z 5 godzin, dodając szarlotkę w D5SP.

Tam, gdzie kończyła się Dolina za Mnichem, zaczynały się schody. A dokładniej podejście o nachyleniu.... o dużym nachyleniu. I tak przez 40 minut. Na same Wrota.
Wrota Chałubińskiego i Dolina za Mnichem
Wrota Chałubińskiego

Wrota Chałubińskiego

I tu zaczęło się rozczarowanie. Strome podejście, bardzo sypkie na samym szczycie, w żaden sposób nie zostało zrekompensowane widokami.
podejście po wrota chałubińskiego

Mało miejsca, wąsko, panorama zasłonięta przez otaczające Wrota skały, pomiędzy które przełęcz została wciśnięta. Zejść inną trasą też się nie dało.
panorama z wrót chałubińskiego
"Widoczek"
widok panorama z wrót chałubińskiego

Podsumowując:

Trasa nie jest trudna technicznie, ale męcząca i stroma.
Kto nie był - niech idzie, ale fajerwerków nie będzie. Jedynymi może być stadko kozic, które często tam zaglądają.

A Wy macie swoje nie-ulubione miejsca w Tatrach?

Hummus hummus hummus

$
0
0
przygotowanie hummusu

Jakby ktoś chciał coś powiedzieć, a w ostatniej chwili się powstrzymał i wyszedł mu bełkot.
Pierwszy raz hummus jadłam całkiem niedawno, ale zrobił na mnie i na moich kubkach smakowych, takie wrażenie, że w te pędy poleciałam do zieleniaka zaopatrzyć się w cieciorkę.




A czymże jest hummus?


ciecierzyca, cieciorka, na hummus
Hummus to pasta wykonywana ze zmielonych ziaren sezamu (pasty tahini) i ciecierzycy (zwanej także cieciorką). Pochodzi gdzieś ze wschodu, i poza tym, że śmierdzi czosnkiem, jest pyszna. :)
Sama ciecierzyca jest rośliną strączkową zwaną również grochem włoskim. Popularna szczególnie wśród wege-ludków, ponieważ ze względu na to, że dzięki bogatemu składowi aminokwasowym, cieciorka jest świetnym zamiennikiem mięsa. Oprócz tego, jest sycąca, zwiera duże większość witamin z grupy B, żelazo, potas, fosfor, błonnik i tak dalej.

ciecierzyca, cieciorka, na hummus

Przygotowanie hummusu


Od razu zaznaczę (bo wszędzie, gdzie poszukiwałam przepisu na hummus idealny, okazywało się że początek nie jest taki hop-siup), że przygotowywanie hummusu należy zacząć dzień wcześniej. Ale o tym dalej.

Zaopatrz się w:
- pastę tahini* (sezam ok. 5 łyżek)
- cieciorkę (szklanka)
- 3-4 ząbki czosnku (zależy, czy komuś przeszkadza czosnkowy oddech)
- olej sezamowy (ok. 3 łyżek)
- sok z cząstki cytryny
- sól
- blender - bez niego, ani rusz!

Pasta tahini
To drobno zmielone ziarna sezamu z dodatkiem oleju sezamowego (lub innego roślinnego).
Aby ją przygotować, wystarczy: 
  1. na patelni zarumienić sezam, uważając coby się nie zjarał, bo będzie niejadalny.
  2. przesypać sezam do wysokiego naczynia
  3. zblendować na gładką masę, dodając po trochu oleju. Gdy masa jest za sucha, należy dolać olej lub odrobinę wody.
  4. i voila.
ziarna sezamu

Pastę sezamową można bez problemu kupić w sklepie, a z tego co mi wiadomo - tą domową przez stosunkowo długi czas - trzymać w lodówce.

tahini
niezbyt dokładnie zmielona tahini

Lecimy dalej:
Szklankę ciecierzycy należy uprzednio namoczyć (najlepiej dzień wcześniej), aby ziarna mocno napęczniały. Następnego dnia, te same ziarna należy obgotować (ja to robię z odrobiną soli), do momentu, aż cieciorka będzie na tyle miękka, że da się bez problemu rozgniatać. W ręku i zębach. Odsączyć cieciorkę. Nie wylewać wody z gotowania, tylko odstawić.

gotowy hummus, przepis na hummus
I prawie na koniec, już bez zbędnych ceregieli, tahini, ugotowaną ciecierzycę, czosnek i sok z cytryny - blendujemy na jednolitą masę. Jeśli jest oporna - dolewamy trochę wody z gotowania ciecierzycy.
Potem już tylko na chleb - najlepiej ten domowy.
I koniec.

przepis na hummus

Ruda Wredna

Co jeśli nie chipsy? - moja 5

$
0
0
Studia to zdradliwy czas.
Szczególnie, gdy się człowiek uczy. Albo przynajmniej udaje, że się uczy.
Nie wiem jak inni, ale ja, siedząc nad książkami, a potem odmóżdżając się w weekend przy filmie, zagryzałam czas chipsami popijając je jakimś piwnym wynalazkiem. I tak w krótkim czasie, Luby postanowił zamienić kaloryfer na bojler, a mi przybyło na wadze około 8 kilogramów. Nie wiem gdzie, (to znaczy wiem gdzie - na brzuchu i biodrach) nie wiem kiedy i za jakie grzechy mnie tak pokarało.

Chipsy

No właśnie. W teorii - ziemniak, trochę soli i oleju. A w praktyce?

chipsy paprykowe producenta na literę "L"
ziemniaki, olej roślinny palmowy, olej roślinny słonecznikowy, preparat aromatyzujący o smaku papryki [bułka tarta pszenna, papryka w proszku, cukier, fruktoza, maślanka w proszku (z mleka), cebula w proszku, wzmacniacze smaku (glutaminian monosodowy, 5'-rybonukleotydy disodowe), aromaty, aromaty dymu wędzarniczego, czosnek w proszku, barwnik (ekstrakt z papryki), mączka drzewa świętojańskiego, regulatory kwasowości (kwas cytrynowy, kwas jabłkowy)], sól
Pychota!
Nawet jeśli znajdziemy chipsy solone, zwykłe, z ziemniaka i soli, jak pan producent przykazał, jaką mamy pewność, że tłuszcz na którym zostały usmażone, jest świeży? Żadną.
Bólu dupy (dosłownie, szczególnie, gdy ta rośnie) dodaje fakt, że na porcji chipsów (tak pięknie opisanej na opakowaniu), nigdy się nie kończy. Cóż to jest 150kcal na porcję (30g)? A paczka jest ze cztery razy większa. I tak oto w magiczny sposób, ze 150 kilokalorii, robi się od 500 do (mój rekordzista) 800 kcal. W chipsach. W tej niewinnej paczuszce, w większej części wypełnionej powietrzem.
Żrąc taką paczkę raz w tygodniu, za rok okazuje się, że na wadze my, i nasza paczka ma +6kg.

Co zamiast chipsów?

Dzięki własnemu doświadczeniu, wiem, jak trudno jest wyjść z chipsowego nałogu, ale jak mówi stare góralskie porzekadło: dla chcącego nic trudnego. W Internecie jest mnóstwo propozycji na zdrowe przekąski, które można przegryzać w czasie filmu. Część z nich jest banalnie proste do przygotowania, część wymaga nieco większego wkładu pracy.
A co jeśli ktoś jest leniem, jak ja?
Na lenistwo mam 5 (bardzo) szybkich propozycji, które, uprzedzam, nie zadowolą ortodoksów ;) :

zamiast chipsów

1. Nie całkiem nie-zdrowy popcorn:

Ale nie ten do mikrofalówki, a ten w małych paczkach, prażony z dodatkiem niewielkiej ilości tłuszczu, lub w ogóle bez jego udziału, okazuje się, że nie jest taki straszny, jak go prażą.
W 100 gramach prażonego bez olejupopcornu jest około 380 kcal. Z olejem - nie ma co się oszukiwać - sporo więcej, bo około 500.
W takim razie, czym popcorn różni się od chipsów? A ktoś próbował zjeść 100 gramów ziaren na raz? Ja. I nie mogłam, choć potrafię wiele. Jest o wiele mniej tłuszczu. I soli, bo mamy kontrolę nad tym co i ile dosalamy. Szklanka popcornu waży około 10-15 gram. Ile tych szklanek jest się w stanie pochłonąć? Mniej niż 10.
Ponadto prażone ziarna kukurydzy są cennym źródłem błonnika oraz witaminy B, a  dzięki wysokiej zawartości polifenoli prażona kukurydza zapobiega chorobom serca oraz nowotworom.

2. Marchew (i inne świeże warzywa)

Pokrojona w paski, talarki, do wyboru do koloru. Pomimo zawartości cukrów, nadal lepsza od batona. Dla bardziej wybrednych z sosem jogurtowo-czosnkowym lub hummusem. Surowa - 35kcal na 100g.

3. Kalarepa -

- mój zdecydowany faworyt, dlatego doczekał się oddzielnego punktu. Odkrycie roku. Mało kto pamięta o kalarepie, jeszcze mniej osób wie, że zawiera ona m.in.: sód, potas, magnez, wapń, mangan, żelazo, miedź, fosfor, chlor, jod, karoteny, witaminy: B1, B2, B6, C; kwasy: nikotynowy, pantotenowy, foliowy, szczawiowy - to za Wikipedią ;)
Delikatna w smaku, sycąca, niedroga, zawierająca zawrotne 27 kilokalorii w 100 gramach.
Wyrośnięte osobniki mogą mieć zgrubiałe włókna, które łatwo można usunąć.

4. Frytki

Ziemniaki są kaloryczne!
Nieprawda.
Nie pomyliło mi się, być może głoszę herezje. Mit ten prawdopodobnie rozpowszechnił się z powodu, że w większości domów, ziemniakom towarzyszą hektolitry dodatków w postaci masła, sosów, skwarów i innej omasty. Same w sobie są lekkostrawne, a niedługo gotowane zachowują bogactwo witamin: A, B1, B2, B3, B6, C, E, K i PP oraz składników takich jak potas, błonnik, magnez, wapń, fosfor i żelazo. 
Jeśli chodzi o fryty - jak zwykle musi być jakieś ale:
po pierwsze: muszą być zrobione, najlepiej własnoręcznie,
po 2: nie mogą być smażone na głębokim oleju.
po 3, 4 i 5: umiar, umiar i jeszcze raz umiar. Nie mogą być towarzyszem każdego filmowego wieczoru.

Sam kartofel ma około 75kcal (w 100 gramach rzecz jasna). Po upieczeniu (po poddaniu go obróbce termicznej - bo tak mądrzej brzmi), jego kaloryczność wzrasta do około 95kcal. Domowe frytki można upiec w piekarniku, delikatnie maznąć je oliwą z oliwek, aby się zarumieniły i były chrupiące - kalorie troszkę rosną, a du*a nie tak bardzo jak po chipsach czy innych paluszkach, a z solą postąpić jak w przypadku popcornu ;)

5. Arbuz - wytypowany przez Lubego

Za którym osobiście, delikatnie mówiąc - nie przepadam, a sam zapach przyprawia mnie o odruch kota pozbywającego się bezoaru.
Pomimo tego, że nie zawiera zbyt wielu witamin i składników mineralnych, składa się w ponad 90% z wody, przez co działa moczopędnie, dbając o układ moczowy. Przyspiesza spalanie materii, obniża ciśnienie krwi, a zawarte w nim przeciwutleniacze, opóźniają procesy starzenia się organizmu.
Świetnie chłodzi w gorące dni, i daje w czapę nasączony wódką ;)
zamiast chipsów
Dodaj napis

Wniosek:
Nie idźcie na studia, nie oglądajcie filmów, albo nie jedzcie chipsów ;)

8 największych górskich kłamstw

$
0
0
Każdy, kto chodzi po górach, bez różnicy jest czy wyższych, czy niższych, napotykając człowieka podążającego w przeciwnym kierunku (czyli jest duża szansa na to, że wraca z miejsca, do którego my właśnie idziemy) miał do czynienia z jednym z największych powtarzanych przez wszystkich kłamstw górskich.
Uwaga na nieparlamentarne słownictwo.
blog nie tylko o górach

Moja subiektywna lista została stworzona na podstawie własnego (marnego?) doświadczenia, po kilometrach rozczarowań, zaskoczeń i nie-wiem-co-mam-myśleń.


Pierwsze z tych kłamstw i kłamstewek, dotyczą odległości:


1. Już niedaleko/z 10 minut
Jak niedaleko, jak daleko? Być może moje pojęcie odległości różni się od tego ogólnie przyjętego przez społeczeństwo. A może tym co idą w dół zakrzywia się czasoprzestrzeń, wszak schodzącemu, dziwnym trafem zawsze jest bliżej ;)

2. Jeszcze ze 2 zakręty
A potem jeszcze dwa... i kolejne dwa... i jeszcze... aż do za*ebania.

3. Już jesteście prawie na miejscu
Ależ oczywiście. Ze szczególnym naciskiem na prawie. Ktoś zmierzył ile to jest to "prawie"?


Kolejne górskie kłamstwo jest typowo pogodowe:

4. Trochę "pizga" na górze
"Trochę" jest mało powiedziane. Najczęściej łeb urywa przy samym odwłoku, w najlepszym przypadku jeszcze napada do środka.


"Klamstewka" dotyczące samej trasy i jej jakości (tudzież braku)

5. Nie jest strasznie trudno
No pewnie, pod warunkiem, że ktoś ma nogi do samej ziemi, a rękami może podrapać się po piętach. Stojąc. Zwykły, wymiarowy człowiek w takich momentach najczęściej ma krótki problem. Albo podsadzacza w postaci męża, chłopaka, lub innego nieszczęśnika, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. O obsuwających się spod nóg kamieniach nie warto wspominać. Tym bardziej o zatorach ludzkich, które są bardziej upierdliwe, niż wszystko co wyżej razem wzięte.

6. Dobrze/szybko się schodzi
Pewnie, na sankach i zimą.

7. Tą stroną jest łatwiej
Może. Nie dla mnie.

8. Nie ma dużo ludzi na szczycie
Szkoda tylko, że:
a) ów szczyt jest mało pojemny.
b) pozostali się teleportowali.

A Wy? Ściemniacie? ;)

Jak Ruda na Giewont szła

$
0
0
Szła, i to nawet kilka razy.
Giewont
Giewont

Mój pierwszy raz... na Gejwoncie

Bo musicie widzieć, że tych razów było kilka. Pierwszy - delikatnie mówiąc - był nieudany. Jak większość z pierwszych razów.
Będąc stuprocentową ceperką (gdzie wejście do schroniska uznawałam za wyczyn, a czasy przejść były dla mnie wzięte z kosmosu - żeby nie powiedzieć, że z d*py) wtoczyłam się na Kondracką Przełęcz w godzinach wczesno przedpołudniowych. I to był błąd, bo kolejka na szczyt zaczynała się od Wyżniej Kondrackiej Przełęczy (15' od tej pierwszej). W kolejce jak za PRL'u ustawiali się i starzy i młodzi, i w klapkach, sandałach i w wyczesanym górskich okryciu. Mężczyźni, kobiety, kobiety z dziećmi, kobiety z mężczyznami, mężczyźni z dziećmi z kończynami w gipsie... Po szybkiej kalkulacji, jeszcze szybszym krokiem zrobiliśmy odwrót i poszliśmy robić tłum gdzieś indziej.


Drugi raz na Giewoncie

krzyż na Giewoncie
Krzyż na Giewoncie
Był zarazem razem niezapowiedzianym i wyniknął z przedłużającego się wypadu na Ciemniak i Czerwone Wierchy. Na szczyt weszliśmy wraz z wybiciem godziny 18. Byłam ja, pan Luby i dwóch innych człowieków, bez których nie mielibyśmy zdjęcia pod krzyżem. ;)
Wówczas też zmieniłam zdanie co do Gejwonta - jest to naprawdę sympatyczna góra, o zmiennym terenie, ciekawa, miejscami trudnawa (mam na myśli wyślizgane przez tysiące par butów skały).
Z powodu swojej bliskości i jakby nie było, stosunkowo łatwego dostępu (nie, nie wjeżdża tam kolejka, jak niektórzy sądzą) - szlak prowadzący na szczyt Giewontu jest zniszczony i zanieczyszczony.












Do trzech razy sztuka - Ruda po raz trzeci 

Giewont od Doliny Małej Łąki
od Doliny Małej Łąki
Ze dwa lata temu. Wzorem naszych doświadczeń wybraliśmy się dość późno, lecz nadal zbyt wcześnie (około 16), aby ominąć te tłumy walące na narodową górę Polaków. W zasadzie jedynym plusem tej wycieczki było napotkanie niedźwiedzia z małym dźwiedziem, prawie pod samym szczytem. Jednak i to spotkanie okraszone było burackimi okrzykami przerażonego na widok niedźwiedzia tłumu (patrz Mietek, niedźwiedź, dawaj aparat!)


Jak dostać się na Giewont?

Jest AŻ 5 (naciąganych :P ) sposobów, by dostać się na Giewont.
1. Z Kuźnic przez Halę Kondratową bezpośrednio na Kondracką Przełęcz - od wylotu doliny, większość trasy pokonuje się kamiennymi schodami. Łatwo, ale męcząco. Od Kuźnic dla normalnych - ze 3h drogi, dla pozostałych - ciut ponad 2 w jedną stronę
2. Czerwonym szlakiem z Doliny Strążyskiej - trudniejsza wersja ze względu na obsypujący się żwir pod koniec trasy i z tego co pamiętam - krótkie odcinki złożone z nachylonych prawie pionowo, ale w miarę dobrze wyżłobionych płyt skalnych.

Szlak na Giewont od Doliny Strążyskiej
Szlak na Giewont od Doliny Strążyskiej

3. Od Doliny Małej Łąki - żółtym - nie szłam.
4. Wjeżdżając na Kasprowy i odbijając na zachód. (bajecznie prosty)
5. Z Tatr Zachodnich idąc granią Czerwonych Wierchów. - jeśli ktoś lubi na długo.
W tym momencie, pisząc ten post, na światło dzienne wydobył się skrywany w podświadomości fakt, skąd się biorą te tłumy na Giewoncie. Tylko windy brakuje.
Giewont od Czerwonych Wierchów

Od Kondrackiej Przełęczy Wyżniej zaczynają się schody, a przy samym szczycie - łańcuchy, po których nie ma co ukrywać - większość tamtejszych turystów, nie ma pojęcia w jaki sposób się poruszać.
Poza tym, Giewont jest doprawdy nieodpowiednim miejscem dla japonek, klapek, czy nawet adidasów, które nie mają bieżnika, to nie rewia mody, zostaw Conversy w domu. To nie łańcuchy są "groźnie" - przecież ich zadaniem jest ułatwienie wejścia na szczyt, a skała, która aż lśni od wyszlifowania. Jak głupota ludzka. Nie raz widziałam zapłakane dzieci, które nie chciały wchodzić wyżej. Nie raz widziałam zakrwawione kolana "bo się noga omskła", nie raz widziałam ludzi schodzących/wchodzących!!! na czworakach, bo wysoko. Nawet raz (o niebiosa!) widziałam bardzo młodego człowieka z ręką w gipsie, bo przygłupi tatuś zaplanował małą wycieczkę.

Na zakończenie

Podsumowując, wbrew wszelkim obiegowym opiniom o Giewoncie, szczyt jest sympatyczny. To ludzie tworzą klimat w górach, a ze względu na ulokowanie Giewontu, i tłumach naprawdę przypadkowych turystów - jest jaki jest. A jest zaśmiecony, zatłoczony, wyślizgany przy wierzchołku.
Przy niewielkiej liczbie turystów - bardzo zróżnicowany, z ciekawym widokiem na Zakopiec i szansą spotkania dźwiedzi i kozic. Bez kolejek i bez strachu, że ktoś zepchnie w przepaść.


Nie kupuj roweru...

$
0
0
... z supermarketu.
A dlaczego?
Bo kiedy coś przestanie działać, w 3, niezależnych od siebie serwisach, mili panowie stwierdzą, że nie mają części (niestandardowych), które by pasowały, a w kolejnym, miły pan powie, że nie ma problemu, ale koszt wyniesie +/- 600zł, a poza tym, to nie daje gwarancji, że po przejechaniu 100km, śrubki zaczną pomału wylatać z tegoż roweru.

Dlaczego rower ze sklepu rowerowego, "markowy"?

Bo jest droższy? No jest. Ale roweru nie kupuje się co roku.
W razie naprawy czy wymiany części, nie będzie z tym problemu. Poza tym ma gwarancję, a przy moim szczęściu... no nie pamiętam żebym cokolwiek kupiła i nie korzystała z gwarancji. Nawet na męża miałam gwarancję, szkoda że nie wiedziałam, że wygasała miesiąc po "zakupie", ;)
Jazda na rowerze ma być przyjemnością, a nie ciągłą wymianą komponentów.

Nie kupuj roweru "na oko" - sprzęt powinien być dopasowany nie tylko pod względem użytkowania (o tym później), ale i wzrostu. Zwiększa to komfort jazdy podczas której człowiek się tak nie umęczy i nie dobije swoich kolan.

Wcale nie potrzebujesz roweru za grube tysiące, jeśli jeździsz głównie rekreacyjnie i nie przez cały rok. Tym bardziej, jeśli nie ufasz swojej piwnicy. Jak mają ukraść - wyniosą każdy. Dlaczego więc nie kupić z supermarketu? Patrz wyżej. Dobre zapięcie (nie linka) z pewnością utrudni pracę kradziejowi, a przecież o to chodzi.
źródełko: velo.pl
Zapięcie typu u-lock, może być nie tylko skuteczne, ale i czaderskie :D


Nie smaruj łańcucha WD-40!
To nie jest smar. WD-40 to środek konserwująco-naprawczy. Poza tym, jego zadaniem jest rozluźnianie połączeń i zawiasów, usuwanie zabrudzeń, wykręcanie zablokowanych śrub i wkrętów oraz zapobieganie korozji. Łańcuch rowerowy, po dłuższym stosowaniu WD-40 po prostu się niszczy, gdyż ten szybko ściera się z łańcucha.



I jeśli myślisz, że nóżka nie jest Ci potrzebna - jesteś w błędzie. Małe to to, nic nieznaczące, a jednak upierdliwe, jeśli jej nie została zamocowana. Szczególnie gdy nie ma w pobliżu żadnego słupa, o który można by było oprzeć jednoślad.
Kampinos


Zrób sobie dżem... lub inną konfiturę

$
0
0
Uwielbiam lato!
I to bynajmniej nie ze względu na temperatury, bo tradycyjnie bywa za gorące lub za zimne ;)
Ale za ferie barw, zapachów i smaków, powszechny dostęp do warzyw i owoców, i bliskość bazarku. I kawałek Babcinej działki.
Ze względu na to, jak już chwaliłam się, że rezygnuję (przynajmniej po części) z tego co niezdrowe i biorę półprodukty w swoje ręce (do tej pory ogarniam coś takiego jak samodzielne pieczenie chleba), a może z powodu stetryczałości, wraz z panem mężem wzięliśmy się za robienie przetworów.
Nie miałam pojęcia że to proste jest - kuchnia cała, pan mąż zresztą też. I co najważniejsze - nie było dużo garów do zmywania :D
Tylko kocur zawiedziony, bo nic dla niego.

Dżemor, konfitury, marmolada i powidła 

Jaka jest różnica między nimi? Nie mam bladego pojęcia, ale ogólnie chodzi o ilość owoców w każdym z nich. ;) W dżemie owoców jest najmniej, ich zawartość może wynosić 35g w 100g produktu. 
W marmoladzie i powidłach - najwięcej, z tym że te ostatnie powinny być wyłącznie ze śliwek.

Dlaczego warto robić konfitury w domu?
Bo wiadomo co jest w środku.
Bo możemy ograniczyć ilość cukru.
Bo wspólne gotowanie jest fajne.
Tylko zmywać nie lubię.

Zaznaczę, że morelę Luby wykonał całkowicie samodzielnie.
I w tym miejscu pojawia się jedna uwaga:
Chciałam zrezygnować ze wszelkich substancji żelujących, ale po otwarciu takiego słoika, konfitury trzeba zjeść w ciągu 3 dni, bo najzwyczajniej się zepsują, z dodatkiem - w lodówce postoją nieco dłużej.

Jak przygotować?
Owoce umyć, większe - rozdrobić, bardzo duże zblendować [rozciapciać w blenderze], małe zostawić, obgotować do wyparowania wody (najlepiej nada się do tego niskie, a szerokie naczynie), mieszać co jakiś czas. Dodać - jak ktoś bardzo musi, albo chce aby owoce po otwarciu postały dłużej - żelsrix czy inne cudo, zagotować. Dosypać cukru wedle uznania, zamieszać. 
Ja do moich malin dodałam cukier brązowy (na oko :D), przez co dostały ciekawego posmaku, gotować przez minutę ciągle mieszając. Po wyłączeniu gazu również trzeba pomieszać.
Po przelaniu do słoików dobrze jest je (te słoiki znaczy się) postawić do góry dnem do ostygnięcia, wówczas nie trzeba ich dodatkowo specjalnie wekować(?).

dżem, konfitury

Bób

Znam niewiele osób, które nie lubią bobu. Radość moja nie znała granic, gdy olśniło mnie, że bób z powodzeniem można mrozić.
Jedna uwaga - przed zamrożeniem bobu, należy go krótko obgotować w lekko osolonej wodzie. Świeży bób po rozmrożeniu będzie wiórowaty i niesmaczny, a nie o to chodzi.


Mięta i inne zioła

Zasuszyć. I kropka.

domowe konfitury

Sklepowa się nie umywa do tej zerwanej z ogrodu.
Wredna i Ruda


Jarmark dominikański - Ruda nad morzem cz. I

$
0
0
I stało się: zamieniłam góry na morze. Na szczęście tylko chwilowo i na krótko. Cielęciem będąc, wysyłana co roku nad morze przez własną rodzicielkę, piasek i woda zaczęły wychodzić mi uszami do tego stopnia, że do tej pory całe wybrzeże omijałam szerokim łukiem. Moja niechęć do nadmorskich kurortów jest, czy też była równa tej ukierunkowanej na arbuzy i bigos.
Im bliżej drugiej osiemnastki, tym bardziej mi przechodzi.
I tak oto, z tą samą rodzicielką wybyłyśmy na cały intensywny* (jak dla niej) tydzień w pomorskie.
*Intensywność w tym przypadku oznacza częstotliwość i długość leżenia plackiem na plaży.

Kończąc ten przydługawy wstęp, chwalę się, że pomimo mojej niechęci do ludzi, tłumów i zbiorowisk ludzkich w postaci wszelakiej, pierwszy raz od bardzo dawna, znalazłam się w Gdańsku, w centrum jarmarku dominikańskiego, który rozpoczął się kilka dni temu i potrwa do połowy sierpnia.

Jarmark św. Dominka w Gdańsku




Jarmark dominikański w Gdańsku
Jarmark dominikański w Gdańsku
Oprócz różnorodnych, mniej lub bardziej udanych pokazów artystycznych, koncertów, pokazów, na jarmarku można znaleźć także stoiska... z mydłem i powidłem: wyrobami nie tylko z bursztynu i srebra, z drewna, szkła weneckiego, rękodzielnictwem (haft kaszubski), ręcznie robione świece, oryginalne mniej lub bardziej przydatne narzędzia, a także z całą pewnością zupełnie zbędne durnstójki. ;)


Gdańsk, jarmark w gdańsku

jarmark św. dominika, dominikański


Ci, co zgłodnieją, odnajdą się wśród stoisk z tradycyjnie wypiekanym chlebem (dostępna również wersja ze smalcem ;) ), wędzoną na miejscu rybą, tradycyjną kuchnią polską w postaci pierogów i wspomnianego już wcześniej bigosu, a nawet "oscypkami z podhala".
Te ostatnie z całą pewnością oryginalne i świeże. ;]
Ale miały powodzenie.
oscypki nad morzemSama zaopatrzyłam się w przyprawy: do ryb i shoarmy.
Luby już się cieszy. Jest szansa na mięso na obiad.

Gdybym tylko wygrała te 25 milionów, wykupiła bym pół pchlego targu, który mieści się przy ulicach: Wartkiej (?) i Straganiarskiej. Może trafiłby mi się jaki Witkacy ;)

jarmark Gdańsk stragany

Kolorowo, różnorodnie, tłoczno.
Ale czy warto?
Pomimo mojej niechęci do ludzi, szczególnie w tłumie, gdzie zdarza im się wyłączyć mózg. Pomimo tego, że niemalże niemożliwe jest obejść wszystkie stoiska w 1, 2, czy nawet 3 godziny, aby ograniczyć do minimum kontakty z osobnikami, którzy bez ostrzeżenia zatrzymują się znienacka, albo zmieniają kierunek (chciałam napisać marszu, ale to jest złe słowo. Bardzo złe słowo) - sunięcia. Pomimo tego, że trzeba się naprawdę nachodzić, aby znaleźć coś w stosunkowo przyzwoitej cenie - warto.



Długi Targ w Gdańsku


 
jarmark dominikański w Gdańsku


rękodzielnictwo w Gdańsku

jarmark świętego dominka w gdańsku

Co było, o czym będzie, czyli post o niczym

$
0
0
Wszystko co dobre, szybko się kończy, tym bardziej jeśli chodzi o urlop.
Ostatnie dwa tygodnie spędziłam na kolekcjonowaniu tatrzańskich szczytów i grani, których zabrakło mi w mojej "kolekcji". A konkretniej, to chodzi o półtoragodzinny odcinek Orlej Perci (Kozia Przełęcz-Kozi Wierch), który zrobiliśmy już dzień po przyjeździe. Ale o tym później.
Lubego przeciągnęłam jeszcze przez Buczynowe Turnie, ponieważ w zeszłym roku zaniemógł podczas wyjazdu i skazana byłam na samotne deptanie po szlakach. (ta, samotne, w Tatrach, w szczycie sezonu)
Podsumowując: w ciągu dwóch tygodni zrobiliśmy:
Kozia-Kozi
Kościelec
Spacer od oscypków na Rusinowej, omijając Gęsią Szyję przez Waksmundzką Rówień, Dolinę Olczyską po Kuźnice (tak mniej więcej)
Krywań (najbardziej znienawidzoną górę przez Lubego ;) )
podejście pod Skrajny Granat w strugach deszczu
wizytę w szpitalu zakopiańskim im. dra Chałubińskiego (tak, TYM szpitalu)
orkę (nie orgię) na odcinku Skrajny - Krzyżne
miliony wizyt na Krupówkach - nie dalej niż do lodziarni Żarneckich
Większość wyjść odbywała się w chmurze, albo w deszczu. Albo w jednym i drugim.
Uratowaliśmy 3 ludzkie istnienia.
Zostaliśmy wyobserwowani przez kozicę.
Resztę dni lało.

Po bodajże 8 latach, wizytach w okolicach Zakopanego średnio 2 razy w roku, mogę skromnie powiedzieć, że (jeeezu, w życiu nie myślałam, że przyznam się do tego publicznie) mam dosyć gór,  przyszłym roku jadę nad morze. Największą radochę z wyjazdu miał Kotełł, jego radość z powodu codziennych wypadów pod porzeczki nie miała granic.
Oby mi przeszło.

Ze względu na to, że wszelakie wypady poza miasto z moim udziałem są bardzo intensywne, obija się to na wyglądzie moich stópek, dlatego postanowiłam wypróbować skarpetki złuszczające  o których głośno i intensywnie było przed wakacjami* (może im uda się ogarnąć tą masakrę na stopach). Pochwalę się efektami, a co!
Teraz szukam czegoś na poobijane kolana jak u pięciolatki.

* tak, wiem, mam zapłon.

Bendę aparatkom

$
0
0
..czy już jestem
Jakiś czas temu (jak często z resztą się chwalę), wpadłam na pomysł, iż skoro Matka Natura wolała obdarzyć mnie "ynteligencją" [a przynajmniej ja sobie tak wmawiam] niż prostym zgryzem i poczuciem humoru odwrotnie proporcjonalnym do rozmiaru cycków, postanowiłam sobie te zęby (nie cycki) wyprostować.
nieDługo się zastanawiając, tak oto od czerwca stałam się "dumną" posiadaczką aparatu na zęby. Ze względu na dosyć skomplikowaną wadę, póki co pani ortodontka wszczepiła mi hyrax - aparat rozszerzający szczękę.
Dużo naczytałam się na internetach na temat tegoż aparatu, ale moja desperacja i odbicie w lustrze pomogły dotrzymać postanowienie, tym bardziej, że w nie-aż-tak-dalekiej przyszłości czekał mnie hollywoodzki uśmiech.

Hyrax

Samo założenie hyraxa trwa może ze 20 minut. Nie więcej.  Pomimo moich obaw - również nie boli. Dół mojego aparatu wygląda jak taki wyjmowany dla dzieci, z którym chyba większość pośrednio lub bardziej bezpośrednio miała do czynienia, góra natomiast została przyklejona na stałe do zębów - których - decyduje ortodontka. Cztery druty podtrzymujące łączą się na podniebieniu specjalnym, rozkręcanym zamkiem. Rozkręcanie. Tak. W moim przypadku rozkręcanie górnego aparatu nie obyło się bez udziału osób trzecich. Hyrax należy rozkręcać specjalnym kluczykiem codziennie, co 2 lub 3 dni - znowu decyduje ortodonta. O obrót lub pół. Albo 1/4.
W pierwszym tygodniu - nic. W drugim - jeszcze większe jajo. Gdzie ten ból, który został obiecywany na najróżniejszych forach. Orzeszki wpierdzielałam jak głupia już kilka dni po założeniu aparatu. Niestety jakiś czas później i na jakiś czas muszę z nich zrezygnować, podobnie jak z kukurydzy, groszków, jagód itd. Włazi to cholerstwo pod zamek na podniebieniu zbierając zapasy na chude czasy.

Dlaczego o tym piszę?

Ponieważ po 2 miesiącach w hyraxie mam kryzys. Delikatnie mówiąc: doprowadza mnie do szewskiej pasji, tak, że mam ochotę go wydłubać czymś tępym. O ile góry nie muszę już rozkręcać, to dół wywiera nacisk na zęby, powodując permanentny ból zębów i całej szczęki. O przetartych dziąsłach nie będę wspominać.
Pozytywem jest to, że w ten sposób widać, że aparat działa (za taką kasę...). Problem z ugryzieniem czegokolwiek, o konsystencji twardszej niż banan potęguje frustracje. Jedliście zwykłą kanapkę 10 minut? To moja średnia.
Jedyne pocieszenie to to, że w październiku przywdzieję druty.
Oby było warto. 

101 celów na 1001 dni

$
0
0

Aleosochozi?

W projekcie 101 rzeczy w 1001 dni, chodzi o to, aby wypisać listę 101 rzeczy, i dążyć do tego, aby w nieco mniej niż 3 lata zrealizować z nich jak najwięcej. Nie chodzi o to, aby cele do zrealizowania były wzięte z kosmosu (albo z d*py jak kto woli), ale jak najbardziej możliwe do osiągnięcia. Dla ułatwienia warto je jasno sprecyzować. Mogą być bardzo ambitne, albo zupełnie głupie.
Ważne, aby lista powstała przed realizacją punktów, bez oszustw.

A po co to?

Jedni tworzą listę z nudów, inni dla zabawy, kolejni aby zmienić swoje życie, a ja?
Z ciekawości - ile z tych punktów uda mi się zrealizować w ciągu tego czasu. :)

Akcja ta, była dosyć popularna swego czasu, ale jak ktoś ma taki zapłon jak ja, to... to ma zapłon, a raczej go nie ma ;)
Lista ta zaczęła powstawać kilka(naście) dni temu, ale wierzcie mi, nie jest łatwo zaplanować i wypisać 101 zadań. Umęczyłam się jak po podejściu pod Krywań.


Lista moich 101 celów:

punkt zrealizowany
w trakcie realizacji


Dla ciała:
1. Schudnę do wymarzonej wagi (4 kilogramy zostały)
2. Przejadę 3300km na rowerze (0/3300)
3. Zapiszę się ponownie na zumbę (albo inny fitness)
4. Zrobię ombre na włosach
5. Żeby zrobić sobie ombre, najpierw je zapuszczę
6. Podciągnę się na drążku 5 razy pod rząd
7. Wybiorę się chociaż raz do kosmetyczki
8. Pozbędę się żylaków.
9. Wybiorę się pobiegać (0/50)
10. Pójdę na łyżwy
11. Spróbuję nauczyć się jeździć na nartach
12. Będę zmywać makijaż zanim położę się spać (skuch: 0)
13. Zrobię sobie 3 dni spa (0/3)
14. Nauczę się robić pastę cukrową
15. Postaram się nie przesadzać z alkoholem ;]
16. Wybielę zęby (zaraz po tym, jak staną się proste)
17. Hula-hop przez 40 minut 2x w tygodniu (0/280)


Dla ducha:
18. Przeczytam 40 książek, co przy braku czasu będzie nie lada wyczynem (0/40)
19. ...plus 2 w języku angielskim
20. Obejrzę wszystkie odcinki wszystkich serii sijesajów
21. Wyrzucę 100 niepotrzebnych rzeczy (0/100)
22. Pójdę a z 5 razy do kina (bo i tak pewnie nie będzie nic ciekawego) (0/5)
23. Wytrzymam miesiąc tydzień bez złoszczenia się na Lubego
24. Obejrzę 30 filmów, których nigdy wcześniej nie widziałam (0/30)
25. Wrócę do fotografowania dla przyjemności
26. Zorganizuję imprezę (jedną, bo nie będę potem sprzątać :P )
27. Ani razu nie przesadzę z alkoholem
28. Pójdę do teatru
29. Będziemy pewni, czy w ogóle che(my) mieć dzieci
30. Nauczę się mówić pierwsza "przepraszam" - o ile to będzie moja wina ]:->


Dla domu:
31. Posprzątać w piwnicy
32. Zrobić porządek w szafie z ubraniami (0/6)
33. Uporządkować szafę na przedpokoju (0/6)
34. Wyrzucę 20 starych, zniszczonych, znoszonych, niepotrzebnych ubrań
35. Wyrzucę 5 starych par butów, w których nie chodzę
36. Postaram się zmywać na bieżąco
37. ...i prasować systematycznie
38. Uporządkuję papiery (rachunki, dokumenty itepe) (0/6)
39. Wyrobię nawyk zużywania kosmetyków do końca
40. Wyniosę niepotrzebne biurko do piwnicy
41. Odmaluję ściany w mieszkaniu
42. Będę odkurzać co 2, max 3 dni. przy dwóch kotach, to nawet wskazane
43. Co najmniej 2 razy w roku umyję wszystkie okna (0/6)
44. Poprzesadzam wszystkie storczyki (0/5)
45. Nie zabiję Stefana (paprotki)


W kuchni:
46. Regularnie zmywać gary
47. Ugotować 30 potraw, których do tej pory nie robiłam
48. Spróbuję 25 owoców/warzyw/potraw, których nigdy wcześniej nie jadłam
49. Zrobię sushi, do którego ryż od dłuższego czasu zalega mi w kuchni
50. Zrobię nalewkę
51. Zrobię "orzeszki"
52. Przed każdym Bożym Narodzeniem zrobię "ciasteczka z maszynki" (0/3)
53. Zrobię ajerkoniak
54. Całkowicie wyeliminuję białe pieczywo w swojej kuchni
55. Zrobię domowe lody
56. Zaproszę teściów na obiad.


Podróże:
57. Wyjadę na wakacje gdzieś indziej niż w góry
58. Pojadę na grzyby przynajmniej 10 razy. Bo lubię. I mogę. I mam gdzie. (0/10)
59. Odwiedzić Wrocław
60. ...i Poznań bo nigdy nie byłam
61. oraz kuzynkę w Irl.
62. Pojechać na rowerze do Puszczy Kampinowskiej na cały dzień
63. Jeśli znowu zaczną jeździć w góry, pójdę na Rohacze
64. ...i na Rysy!
65. ...a także Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem
66. Wybiorę się na weekend na kajaki
67. Zobaczę wschód słońca nad morzem
68. Przelecę się samolotem (a że na trzeźwo nie wchodzę do tego typu maszyn, może być ciężko z punktem nr 76)


Praca & rozwój
69. Stworzyć bazę materiałów do pracy na pendrive
70. Zamienić mieszkanie na większe albo będę na dobrej drodze do tego (zaraz po tym, jak wygram w totka)
71. Uzyskam kolejny stopień awansu zawodowego
72. Ogarnę obsługę maszyny do szycia
73. ...i uszyję sobie przynajmniej eko-torbę
74. Zrobię 5 dowolnych rzeczy DIY (0/5)
75. Dokończę szydełkować narzutę na łóżko
76. Zrobię obrus na szydełku
77. Ograniczę spóźnianie się do pracy :D (ilość spóźnień: 0)
78. Zrobić porządek w szafce w pracy
79. Wyrabiam sobie nawyk regularnego sprawdzania wszelkich prac
80. .. i odpisywania na maile służbowe
81. oraz uzupełniania dokumentacji (też służbowej)
82. Przypomnę sobie podstawy html i css
83. Poprowadzę fajne zajęcia
84. Pójdę na 10 szkoleń/kursów (0/10)
85. Zrobię ozdoby bożonarodzeniowe na choinkę
86. Poprowadzę jakiś fajny projekt.


Nieskategoryzowane:
87. Zasieję bób na działce
88. Zaplanują swoją rabatkę na działce i będę o nią dbać.
89. Dokończę fotoksiążkę z naszej sesji ślubnej
90. Odchudzę kota
91. Ulepię bałwana
92. Kupię 10 nowych książek (0/10)
93. Przeprowadzę wojnę na śnieżki
94. Kupię sobie nowe treki
95. Postaram się robić częściej zakupy warzywne na bazarku niż w Biedrze
96. Nie dostanę żadnego mandatu.
97. Cały dzień na zakupach w lumpie, o!
98. Babski weekend
99. Kolacja dla Lubego
100. Jeśli moja lista będzie miała spełnionych 91 punktów, uznam ją za zrobioną
101. Z całą pewnością nie zrobię żadnej kolejnej listy


08.09.2014
04.06.2017

Zmasowany atak muszek owocówek

$
0
0
Jestem bałaganiarą, to fakt.
Ale jak każda szanująca się bałaganiara mam swoją granicę tolerancji.
Tę granicę skutecznie od jakiegoś czasu przekraczają latające cholery - muszki owocówki.
Koniec lata, i stosunkowo wysokie temperatury, owocuje (dosłownie) tym, że większość ludzi korzysta z jego darów. Chcąc nie chcąc, resztki owoców i warzyw krócej lub dłużej (ups...) zalegają w koszach na śmieci, stanowiąc istny raj dla muszek owocówek.

Jak się pozbyć muszek owocówek?


...albo skutecznie zmniejszyć ich liczbę?

muszki owocówkiO poniższym sposobie przeczytałam pierwszy raz na jakimś forum i jest idiotycznie prosty. Nie wymaga w sumie większego zaangażowania i wykorzystuje to, co w zasadzie znajduje się w każdej kuchni.

Przed przystąpieniem do zbudowania pułapki na muszki, należy wynieść (samemu lub za pomocą chłopaka/męża) wszelakie śmieci i nadgnite warzywa, które mogą zachęcić owady do dalszego żerowania.

Rzeczy, które będą potrzebne do wykonania pułapki na muszki owocówki:
  • szklanka/słoik/kubek
  • folia spożywcza
  • cząstka warzywa/owocu (np. śwetnie sprawdza się pomidor czy jabłko)


Do szklanki/słoika/kubka, należy włożyć owoc/warzywo. Na górę naczynia szczelnie nałożyć folię, w której czubkiem noża, gwoździem, czymkolwiek ostrym (byle nie palcem) - zrobić otwór, na tyle duży, aby muszka nie miała problemów z wejściem do naczynia, ale na tyle mały, by miała problem, żeby się z niego wydostać. Muszki owocówki, co jak co, ale są głupie.

muszki owocówki w kuchni


Tak skonstruowaną pułapkę należy pozostawić samopas w miejscu zmasowanego ataku muszek.

Gotowa pułapka
sposób na muszki owocówki

Pułapka 4 godziny później

jak pozbyć się muszek owocówek

Nawet jeśli sposób ten nie zlikwiduje latających muszek owocówek, z całą pewnością, zauważalnie zmniejszy ich liczbę w przestrzeni kuchennej.
A Wy macie jakieś sposoby na te cholery?


Skarpetki złuszczające. Hit czy kit?

$
0
0
Ostrzeżenie

W poniższym poście główną rolę będą odgrywały stopy... dużo stóp, dlatego osoby wrażliwe na ich widok (tak jak ja, nie lubię stóp :/) proszone są o nieprzechodzenie do drugiej części posta.

Jakiś czas temu szeroko w internecie opisywane były skarpetki złuszczające. Jako żem w tematach urodowo-modowych daleko za pingwinami, nie zwróciłam na nie większej uwagi. Moje wyobrażenie o owych skarpetkach było blade jak d*pa na wiosnę: skarpetki, z bawełny czy innego bambusa, które trzeba nosić przez tydzień wcześniej smarując się jakimś cud-mazidłem. Skarpetki to skarpetki. Dopiero post na który natknęłam się przypadkiem na jednym z blogów uzmysłowił mi, czym naprawdę jest owe cudo: płyn na bazie kwasów roślinnych z dodatkiem pielęgnujących i regenerujących właściwości mocznika oraz ekstraktu z owoców papai i cytryny, zamknięty w foliowe woreczki zakładane na stopy. Śmieszne.






Historia żółtej ciżemki, czyli o skarpetkach złuszczających dzień po dniu.

Spędzając stosunkowo aktywnie klika ostatnich wakacji, moje stopy są dalekie od ideału. Jako że głupia nie jestem (a przynajmniej tak mi się wydaje), po krótkiej ocenie moich kończyn, doszłam do wniosku, że wypadałoby je jednak doprowadzić do stanu, w którym nie wykazałyby zmęczenia materiału. Kremy guzik dawały, pumeks z tarką - nie na moją cierpliwość, w obroty więc poszły skarpetki złuszczające L'biotica - bo najtańsze, za oszałamiającą cenę 13 złotych. I w razie gdyby nie działały, płakać za wydaną kasą nie będę aż tak bardzo. Mogę się założyć, że gdyby poszukać lepiej, to i taniej je się kupi.
skarpetki złuszczające l'biotica


Jak to działa?


skarpetki złuszczające
Producent zaleca, by owe skarpetki złuszczające trzymać na nogach od 90 do 120 minut, dobrze jest dodatkowy wyposażyć stopy w coś bawełnianego. Ja skarpetki przytrzymałam nieco dłużej, ale to ze względu na to, iż zmęczona po powrocie z roweru, zbyt późno zabrałam się na ich wypróbowanie i przysnęło mi się po drodze (ale pamiętałam, aby zrobić zdjęcie ;) ). Na szczęście nóg mi nie wypaliło ;) , choć po zdjęciu "skarpetek", moim oczom ukazał się widok odbarwionego lakieru na paznokciach. Dlatego też dobrym pomysłem jest zmycie go przed nałożeniem skarpet. Jako rasowa ruda, dlaczego nie wpadłam na niego wcześniej?

W instrukcji skarpetek (skarpetki posiadające instrukcję, czad :D ) napisano również, że skóra zacznie się złuszczać po "około" 4-10 dniach, a po kilku kolejnych jest już po wszystkim.




A jak to było u mnie?
Dzień 1 - Przeprowadzenie akcji

Dzień 2-4 - Dzieje się kompletnie nic. Szóste palce też nie zaczęły wyrastać.
Może z powodu olejków, które wchodzą w skład owych skarpet, stopy wydają się być wygładzone, skóra lekko napięta, szczególnie w okolicach palców zaczęła się błyszczeć

Dzień 5 - Bubel? Bo nie działa :/

Dzień 6 - Bez zmian. Nadal bubel.

Dzień 7 - Ile można czekać. Już zaczęłam się zastanawiać nad pójściem do sklepu po drugie opakowanie. Albo coś źle zrobiłam, na ile źle można rozciąć opakowanie i wsadzić w nie stopy.

Dzień 8 - Jest! Pojawiła się! Popękana skóra na wierzchu stopy.
I tyle.
Dni 9, 10, 11 i 12 niczym nie różniły się od tych wcześniejszych.

Dopiero 13 dnia zaczęło się dziać. A działo się wiele. I jeśli ktoś z Was widział wcześniej zdjęcia dostępne w Internecie, to nie, nie są one w ogóle przesadzone - ja swoich, z powodu stopowstrętu nie uwieczniłam zbyt dokładnie.
Dlaczego moje skarpetki złuszczające zaczęły działać dopiero po prawie dwóch tygodniach? Tak jak jest napisane w ulotce - długość procesu złuszczania zależeć będzie od kondycji stóp przed zabiegiem. A że moje były w marnej... cieszę się, że w ogóle zadziałały. :)

skóra po skarpetkach złuszczających


Po kolejnych 3 czy 4 dniach na szczęście było już po wszystkim. Na szczęście, ponieważ intensywność osypania się martwego naskórka była przerażająca, a płaty skóry (wiem, że jest to obrzydliwe) - zostawały wszędzie.
Ale za to po zabiegu... żaden krem, żadna tarka ani szlifierka kątowa nigdy wcześniej nie zrobiły moim stopom tak dobrze. Może do "pupci niemowlęcia" im jeszcze brakowało, jednak była zauważalna różnica, nagniotki zrobiły się mniejsze, pięty przestały drapać. Luby potwierdza.

złuszczające skarpetki firmy l'biotica
Skarpetki złuszczające z mistrzem drugiego planu
Dla utrwalenia efektu gładkich stóp i próby kontrolnej, z pewnością zrobię drugie podejście (ciekawe czy też tak długo będę musiała czekać).
Zasadzam się również na maskę regenerującą z tej samej serii, pochwalę się efektami :)

Werdykt odnośnie skarpetek:

polecam :)
Ruda Wredna.

Jak zostałam kocią matką

$
0
0
Od zawsze chciałam mieć kota.
Niestety własna osobista rodzicielka, z powodów tylko sobie znanych, nie wyrażała zgody na posiadanie owego zwierzęcia (swego czasu ledwo przemycałam chomiki i świnki morskie).
Dlatego, gdy tylko wyprowadziłam się z domu, pierwsze, co było przed meblami, to kot.
Ale nie o Kicarzu chcę pisać - mam nadzieję, że mi wybaczy.


Ze trzy tygodnie miną, odkąd zeszłam do piwnicy po rower, a przy okazji zostałam zmolestowana przez dwa kocie maluchy. Małe były jak nieszczęście, dlatego pierwsze co pomyślałam (zaraz po tym, jak zrobiłam im zdjęcie, które wysłałam do Lubego z oczywistym zapytaniem czy nie chcemy mieć kotka, kolejnego) było: pewnie z matką przyszły i zwiedzają piwnicę. Skończą, pójdą sobie i tyle. Jako że moje zapytanie spotkało się z negatywną reakcją Lubego, zabrałam rower, i z ciężkim sercem kota zostawiłam. 
Jeśli chodzi o same kotki, brudne były jak nieszczęście, biało-szare, jeden spokojny, trochę nieufny, drugi za to nadrabiał pokładami miłości do obcego człowieka za 3 kolejne. Miziak przeraźliwy.
Podobnie wyglądały trzy kolejne dni: Ruda Wredna - po rower, mały koteł - atak z boksu obok. Do tego stopnia ciężko mi było odpierać kocie szturmy, że przez kolejne dni, Pan Mąż został wysyłany na misje w celu odbicia roweru. Niech się chłopina na coś przydaje.
Pan Mąż po krótkim rekonesansie stwierdził, że kotów brak. Uff, widocznie poszły. Jakie było moje zdziwienie, gdy kolejnego dnia, z boksu obok wypełzło małe, brudne, miauczące kocie dziecko, które od nowa zaczęło swój taniec wokół kostek. Shit!
Został sam jeden. Na drugi dzień też był sam.
Trzeciego dnia, moje wyrzuty sumienia w porozumieniu z Panem Mężem, czy też może z jego resztkami sumienia, ustaliły plan, który można zamknąć w krótkim algorytmie:

                          if 
                          kotek wieczorem w piwnicy 
                          then 
                          kotek zabrany do domu 
                          else
                          sprawa zamknięta

Kotka nie ma - uff.
Kotek był. Sam.

W domu okazało się, że kotek, to kotka. Że nawet biała jest, nie szara. Że nie boi się Kiciarza, a nawet od razu zaanektowała jego miskę z jedzeniem. Że wszystkie kąty jej. I kolana pańci też. I że mruczeć też umie.



Dlaczego wcześniej nie zdecydowałam się na dwa koty?
Bo Kiciarz całe życie jedynak mógł nie zaakceptować malucha.
Bo małe mieszkanie.
Bo jak nie będą walić do jednej kuwety, to drugą postawię w kuchni. Na stole.
Bo w wakacje jest problem z jednym, a co dopiero z dwoma kotami.
Bo, bo, bo.

Maluch aktualne został Glizdą aka Robakiem.
To prawda, że koty wybierają sobie właściciela.

Epilog:
Weterynarz stwierdził, że jak na 3,5 miesięcznego kota piwnicznego, Glizda oprócz zapalenia oka (od kurzu), jest całkowicie zdrowa: żadnego świerzba, kociego kataru, pcheł ani biegunki. Tylko chudzina - 1,2kg kociej miłości.






Rowerowa Masa (bez)Krytyczna?

$
0
0
W każdy ostatni piątek miesiąca, w większych miastach odbywa się przejazd rowerzystów, którzy w ten sposób chcieliby zamanifestować problem infrastruktury (kolejne trudne słowo) rowerowej w swoim mieście. W wyznaczonym miejscu, o godzinie 18 zbierają się setki, a przy dobrej pogodzie nawet tysiące fanów dwóch kółek. I jadą...


...na złość pieszym, 

innym rowerzystom, a przede wszystkim kierowcom.
Jeszcze kilka(naście) lat temu rowerowa masa kr miała charakter nieoficjalny, nie potrzebowała kordonu policji, nie blokowała miasta w piątkowe popołudnie/wieczór, nie była też miejscem lansu czy popisów akrobatycznych. Rowerowa masa krytyczna miała być po to, by namówić polaków do przesiadki na rower i redukcji wydalania spalin do atmosfery. Miała przekonać, że niedługie dystanse o wiele szybciej i z korzyścią dla zdrowia, można pokonać za pomocą siły nóg, a nie samochodu. Ponadto, jak napisano na oficjalnej stronie imprezy, jej celem jest/było:
  • zwrócenie uwagi na obecność rowerów w mieście, o czym często zapominają urzędnicy podejmując różne decyzje;
  • wykorzystywanie asfaltu jako podstawowej nawierzchni dróg rowerowych;
  • powstanie spójnej sieci wygodnych i bezpiecznych dróg rowerowych, przejezdnych dla wszystkich typów rowerów oraz towarzyszącej im infrastruktury (np. parkingi);
  • utrzymywanie głównych ciągów rowerowych w stanie przejezdności przez cały rok (w zimę ruch rowerowy nie maleje po przyjściu pierwszych mrozów, ale dopiero po silnych opadach śniegu, gdy ścieżki są nieprzejezdne);
  • większy udział rowerów w ruchu ulicznym.

Masa wczoraj. Masa dzisiaj

Pierwszy raz na masie byłam kilka ładnych lat temu, jako jeszcze gówniara, która nie osiągnęła pełnoletności. Zauroczyła mnie idea i klimat jaki towarzyszył przejazdowi rowerem przez miasto. Tamtejsi ludzie, kultura jazdy, fakt, że legalnie można jechać środkiem ruchliwej ulicy bez groźby uszczerbku na zdrowiu czy życiu. A może też po prostu trafiłam na tych "normalnych".
Dzisiaj moje wyobrażenie o rowerowej masie krytycznej zostało wywrócone do góry nogami. Być może z racji "doświadczenia" (coby nie powiedzieć, że wieku ;) ), a może z powodu tego, że słyszę, widzę i rozumiem więcej.

W piątek nie przejedziesz.

Głównym zarzutem przeciwko masie krytycznej jest fakt, że odbywa się ona w piątkowe popołudnia, gdy ludzie zmęczeni całym tygodniem pracy wracają do domów. Często ci "rodowici" wyjeżdżają poza miasto uzupełnić zapasy (przepraszam za uszczypliwość, ale nie mogłam się powstrzymać :F samolinczu dokonam później). Z jednej strony doskonale rozumiem frustracje kierowców, bo co oni są winni inspektorom dróg, za to że ścieżki rowerowe są niepołączonymi odcinkami kończącymi się nagle na słupie? Że spokojnie z nieużytkowanego pobocza czy też super-szerokiego chodnika, można wydzielić pas dla rowerów, by potem po nim jeździć. Z palcem w d*upie. Z drugiej strony termin przejazdu został dobrany w ten, a nie inny sposób, by Masa została zauważona. Gdyby przejazd odbywał się w niedzielne popołudnie, albo w nocy, większość kierowców miałaby sprawę, gdzie ten palec kilka linijek wyżej. O kulturze jazdy kierowców względem rowerzystów nie będę teraz pisać, napomknę tylko nieśmiało, że niektórym fanom dwóch kółek też jest wiele do zarzucenia. Jakie jest rozwiązanie tego problemu? Skoro wiadomo, że ostatni piątek w miesiącu zarezerwowany jest na tę imprezę, nie pozostaje nic innego, jak skorzystać z informacji o przebiegu trasy masy, by wybrać inną drogę na ucieczkę z miasta.
źródło: masa.waw.pl, foto by Tomasz Saja


Rowerzysta kontra rowerzysta kontra pieszy

Niejednokrotnie byłam świadkiem, potyczki słownej na linii uczestnik masy-pieszy, czy nawet rowerzysta-rowerzysta. Bo to, że ostrą wymianą zdań kończy się spotkanie z kierowcą - jest oczywiste.
Pominę fakt, że duża część uczestników imprezy, zapomina o podstawowych zasadach ruchu i bezpieczeństwa - do jasnej cholery, ludzie w momencie nabycia umiejętności jazdy rowerem, jednocześnie powinni posiąść odruch spoglądania do tyłu przy zmianie pasa/kierunku jazdy, skoro z tym odruchem się nie urodzili. W praktyce wygląda to tak, że pan i władca szosy pruje przed siebie zajeżdżając drogę innym.
Druga sprawa to chamstwo w stosunku do pieszych. Zablokowane przez peleton przejście, uniemożliwia przedostanie się na drugą stronę. Gwizdy i gesty w kierunku pieszych nie są na miejscu. Albo blokowanie przejścia, gdy kolumna i tak stoi. No ludzie, jesteśmy dorośli. 

Pojedź, wyrób sobie własną opinię ;) 

Może świrem rowerowym nie jestem, ale też lubię sobie popedałować ;)

interpretujta jak chceta! D:

Nowy cykl - blog reklamowy - Kinder Mleczna Kanapka

$
0
0
Siedziałam właśnie nad stworzeniem posta z propozycją wycieczki wysokogórskiej, jednakże mój górowstręt skutecznie uniemożliwił mi spłodzenie czegokolwiek sensownego.

Natomiast z racji wykonywanego zawodu, może tematyki kilku ostatnich tygodni oraz specyfiki bloga, w którym chciałabym przepleść elementy lifestyle (bo jak mówiłam, że za cienka w uszach i za daleko mam do gór, aby zachować typowo górski charakter bloga) oraz zdrowego stylu życia (przecież to taaaaakie moooodne, a o modzie mam podobne pojęcie jak o balecie), wpadłam na pomysł (aby przy okazji nabrać regularności w prowadzeniu bloga) stworzenia (wykreowania) (dzisiaj będzie dużo nawiasów) cyklu, w którym chciałabym popastwić się nad reklamami, którymi karmi nas telewizor. Cotygodniowego cyklu, o ile producenci reklam mnie nie zawiodą i wrzucą w eter coś, co wyda mi się godne popastwienia.



Dlaczego pozwalam sobie na wymądrzanie się w tym temacie? Bo jestem odbiorcą, bo mam pewną (nawet jeśli totalnie amatorską) wiedzę na ten temat. Bo mogę.

Na pierwszy ogień pójdzie:

Kinder Mleczna Kanapka

Reklama dosyć stara, jednak zapewne większość z Was widziała lodówkę wpadającą przez sufit do jakiegoś biura.


Kanapka która jest ciastkiem

Pierwsze, co mi przeszkadza w Kinder Mlecznej Kanapce, a ściślej rzecz ujmując - jej reklamie, to to... jak kanapką można nazwać coś, co kanapką nie jest? Myśląc kanapka, przed oczami mam pieczywo z plastrem wędliny, sera tudzież z dodatkiem jakiegoś warzywa. Słysząc kanapka - na myśl nasuwa mi się pełnowartościowa "przekąska", posiłek jeden z pięciu rekomendowanych, a biszkopt z miodem (brak informacji jaki konkretnie, w sensie sztuczny czy naturalny), nieważne jak bardzo by się starał, raczej takim nie jest i nigdy nie będzie. Reklama ma chyba działać na zasadzie skojarzeń: kanapka to jest to, czym się najemy, szybko, przyjemnie.

Skład mlecznej kanapki

Skoro przy składzie jesteśmy, i mamy już ten miód niewiadomego pochodzenia, na drugim miejscu w składzie widnieje tłuszcz i olej roślinny (palmowy?), zaraz za nim cukier, choć jak na batonik o wadze 28g, jest go stosunkowo niewiele (8,3g czyli jakieś 1,5 łyżeczki) - nadal lepiej niż wszechobecny syrop glukozowo-fruktozowy. Plus za 40% mleka nie z proszku.

Jedz ciastka zamiast drugiego śniadania

I to, co osobiście rozwaliło mnie najbardziej - Mleczna Kanapka jest tym, co najlepiej wpada między posiłkami. Doprawdy? Nie "zwykła" kanapka, nie jabłko? Przy założeniu, że jedząc regularnie 5 posiłków (uwaga: posiłkiem może być owoc, warzywo, sok, garść bakalii, cokolwiek), pozwolimy dodatkowo na wpadanie kanapko-ciastek ze spadających lodówek - bo przecież jest to najlepsze, co może nas spotkać, szczególnie w pracy, nagle okazuje się, że przybyło w obwodach i na wadze. Nawet jeśli wydaje się, że 118 kcal to nic, to nie zostanie ona z nami na długo (If U know what I mean :D )
I nie, ciastko, biszkopt, nie zastąpi drugiego śniadania, choć nie kruszy się i nie zalewa keczupem klawiatury.

Krętą drogą na Kościelec

$
0
0
Dzisiejszy wpis sponsoruje cyfra "3"

Po raz trzeci zabieram się do napisania tego posta.
Na Kościelcu byłam trzy razy.
W dwóch przypadkach na trzy, Kościelec uraczył mnie widokiem na chmurę (pomimo, że po drodze pogoda była cycuś glancuś)
W jednym przypadku (tym pierwszym) - jako że był to mój pierwszy "trudniejszy" szlak, zmęczona byłam tak bardzo, że zdjęcia zrobiłam jakie zrobiłam.

O Kościelcu

Sam Kościelec ma bodajże dwa miejsca, które mogą sprawić problemy krótkonożnym bądź słaboręcznym. Pierwsze z nich - wąski i wysoki na 2 czy 3 metry kominek, "trudny", bo pionowy i wiecznie mokry, "trudny" pod względem technicznym, bo o ile ktoś nie ma obaw przed lufą po prawej stronie, to może mieć problemy z dobrym złapaniem się skały przy schodzeniu (trzeba się nieco od niej odchylić). A jeśli zwisa mu jedno i drugie, nie będzie mieć problemów żadnych.
Drugą "trudnością" jest ściana przed samym szczytem. Początkowo trzeba wdrapać się po prawie pionowych stopniach, by stanąć pod/ przed około dwumetrową ścianą z kilkoma miejscami na oparcie.

Gdy już człowiek pokona owe "trudności" pozostaje kwestia miejsca na szczycie - o ile wybrał się poza sezonem lub o odpowiedniej porze, i nie ma większych problemów coby usiąść na chwilę lub trzy, to w szczycie sezonu, na szczycie Kościelca, najzwyczajniej w świecie nie ma miejsca, a do wejścia tworzy się kolejka. Kościelec ze względu na to, że zdobycie jego szczytu nie zajmuje zbyt wiele czasu, i jest stosunkowo blisko "cywilizacji", jest górą często uczęszczaną. Chociaż mniej wprawionego turystę mogą odstraszyć wspomniane przeze mnie momenty, gdyż na całej długości szlaku nie ma żadnych zabezpieczeń.
Za pierwszym razem (gdzie miałam jako takie widoki) wcale nie miałam zamiaru podchodzić pod szczyt (stałam całe te 2 mery niżej) czekając aż Pan jeszcze-wtedy-nieMąż zrobi kilka zdjęć i zejdzie. Jednak z powodu tego, że należę do istot raczej upartych, pomyślałam "a co tam!" i wczołgałam się na sam szczyt, oznajmiając radośnie wszem i wobec, że jeszcze-wtedy-nieMąż będzie dzwonił po TOPRowców, bo widzę szans na zejście w jednym kawałku nie widzę.
Na to pan wspinający się po chyba zachodniej ścianie Kościelca, jeszcze radośniej oznajmił, że skoro weszłam sama, to i sama zejdę, wypinając miejsce, gdzie kobieta ma biust z naszywką "TOPR".

Droga na Kościelec

Drogi na Kościelec są dwie. A ściślej rzecz ujmując, można wybrać jeden z dwóch wariantów prowadzących tak czy inaczej ze Schroniska Murowaniec w Dolinie Gąsienicowej, choć oba łączą się na Przełęczy Karb, prowadząc już czarnym szlakiem na szczyt Kościelca.

Pierwszym wariantem jest szlak czarny prowadzący przez Zieloną Dolinę Gąsienicową, którym odbijamy przy Czerwonych Stawkach na Karb - znaki niebieskie.
Drugim - znaki niebieskie przez Czarną Dolinę Gąsienicową, przechodzą w czarne przy samym Stawie Gąsienicowym.
Współczuję daltonistom :D
Polecam wchodzenie jedną drogą, a zejście drugą - tak dla urozmaicenia.

Sama za każdym razem wybierałam wariant drugi. Droga od Czarnego Stawu jest bardziej stroma, więc wchodząc mam jeszcze siłę, a schodząc na stronę zachodnią droga prowadzi elegancko ułożonym chodniczkiem wręcz po płaskim.

Co ciekawe (przynajmniej dla mnie :P ) za każdym razem, jak wchodziłam na Kościelec, moje odczucia co do tej góry były zupełnie inne - za pierwszym razem - koszmarek, być może wyolbrzymiony przez moją zdolność do panikowania.
Za drugim razem, gdy Pan Mąż stwierdził, że nie chce mu się dalej iść i poczeka na mnie na Karbie, szczerze zdziwiłam się, gdy weszłam na szczyt nie zauważając żadnych trudności po drodze.  
I ostatnim razem - w minione wakacje, o ile pierwszy kominek nie sprawił mi kłopotu, pod szczytem miałam problem jak nigdy - ale zwalam to na karb zmęczenia materiału i górowstrętu, który cały czas mnie ogarnia.

Panorama z Kościelca

Widok z Kościelca... może był by i ładny, niestety góry zasłaniają ;)
A tak całkiem serio - panorama na Tatry Wysokie jest dosyć ograniczona przez główną grań Orlej Perci. Z jego szczytu można zobaczyć otoczenie Doliny Gąsienicowej, a  legendy głoszą, że i wszystkie Stawy Gąsienicowe. Rzecz jasna o ile chmury nie zasłaniają widoku.




Zadni Kościelec

Na Zadni Kościelec nie prowadzi żaden znakowany szlak turystyczny
Jest to szczyt w bocznej Grani Kościelców w Tatrach Wysokich - ten zaraz za Kościelcem.

Viewing all 152 articles
Browse latest View live